Codziennie rano dostajemy jakby kolejną szansę, nowe życie z każdym nowym porankiem. Codziennie jakby na nowo się rodzimy, a w nas co rano rodzi się Bóg. Z otwarciem oczu otwiera się przed nami nowy dzień. Wraz z zamknięciem dzień umiera, a my razem z nim. A potem jakby zmartwychwstajemy i możemy zacząć wszystko od początku. Pan Bóg nie śpi, ale licho też nie. Dobrze byłoby umierać z lekkim sercem i czystym sumieniem. W zgodzie z sobą i ludźmi . Z wdzięcznością za to, co dostaliśmy i bez żalu. Iść spać pogodzonym z minionym dniem. Cała ta podróż życiowa odbywa się cyklicznie,w zgodzie z naturą, sinusoidalnie. Któreś jutro może się już nie zdarzyć.
Ale jest dzisiaj!
Tak ponoć czują to ludzie, którzy uciekli śmierci spod kosy, cudem uratowali się z ciężkiego wypadku albo wygrali ze śmiertelną chorobą. Takie cuda uczą żyć naprawdę tu i teraz, i cieszyć się każdą chwilą, delektować się wszystkim, co nam się przydarza, widokami, ludźmi, smakami. I każdym kolejnym przebudzeniem. Każdymi kolejnymi świętami. Uczą wdzięczności za to, co dostajemy. Zaczynamy to doceniać, ale przede wszystkim w końcu to zauważamy.
Wszystko jest kwestią punktu widzenia.
Co innego uważać się za kogoś wartego szczęścia, a co innego myśleć, że mu się wszelkie dobro należy jak psu miska.
Zdarza się,że ludzie dochodzą w życiu do jakiegoś krytycznego momentu, jakiejś ściany. Przekonują się wtedy o niewielkiej wartości pewnych rzeczy, a ogromnej innych. Te pierwsze to zazwyczaj dobra materialne, za które da się zapłacić kartą, a za te drugie nie. Następuje dezintegracja i potrzebujemy wtedy takiego duchowego sanatorium (pod klepsydrą czy innym zegarem, byle znaleźć na to swój czas!), żeby pojąć sens istnienia albo wręcz mu go nadać. Taka podróż w głąb siebie niesie z sobą wiele niebezpieczeństw (jak każda podróż - ostatnio czytałyśmy z córką Czerwonego Kapturka) i dobrze byłoby mieć z sobą jakieś wskazówki, mapę albo nawet przewodnika. I najlepiej taką naukę sztuki życia zacząć od początku. Od narodzenia. Albo odrodzenia. Istnieje technika rebirthingu .Ale ja myślę tutaj o oddechu. Nasze życie zaczyna się od oddechu i na ostatnim oddechu się kończy. To podstawowy mechanizm życia w ogóle, ale i zaczynania życia na nowo. Program Art Of Living jest wprowadzany do więzień jako znaczący element resocjalizacji. A polega głównie na panowaniu nad sobą i swoim życiem poprzez panowanie nad oddechem. Uczy mądrości życiowej,wdzięczności, uważności, ale też technik Krya Jogi, pranajam, czyli tego jak oddech może zmienić nasze życie. Na początku nam je po prostu daje.
I o tym dzisiaj miało być. O nowym życiu. O oddychaniu. O duszy. O cudach. I o Świętach, ale to oczywiste.
Samo życie już jest cudem. I to, że wpuszczone w obieg w ciało powietrze nas uruchamia, a odpowiedni rytm wdechów i wydechów decyduje o tym, jak się czujemy. Podoba mi się teoria, że to powietrze w nas to dusza. Wyobrażam sobie, jak krąży po całym człowieku, zmieniając stan, uzupełnia niedobory, zasila, sprawdza czy w jakimś miejscu jest go wystarczająco dużo i kiedy trzeba wziąć głęboki wdech. Oddech to czysta energia. Dowiedziałam się, że odpowiednim oddechem można się nawet wyleczyć, bo organizm osiąga stan harmonii i równoważy poziom energii w chorych miejscach. To jakby odwrócić powiedzenie: W zdrowym ciele zdrowy duch! Odpowiedni oddech oczyszcza organizm, doprowadza do pozbycia się złych emocji i wprowadza ciało w rytm energetyczny dla niego optymalny. Nasze życie natychmiast się zmienia, zmienia się nastrój, spojrzenie na życie ,ludzi, siebie. A tak naprawdę nie robimy nic poza tym co zwykle. Tyle że świadomie. I tu tkwi cały sekret! (albo uzupełnienie sekretów wcześniejszych).
Kiedy jesteśmy świadomi tego, że żyjemy, dlaczego i po co, kiedy zauważamy, jak wiele od życia dostaliśmy i umiemy być za to wdzięczni, kiedy dostrzegamy życie wokół nas, ludzi i całą niesamowitą naturę i umiemy się dzielić, sens życia wyłania się sam, a samo życie jest po prostu przyjemne. Bo nigdzie nie jest napisane, że ma nie być!
Budźmy się co rano, zaczynając dzień od głębokiego wdechu nowego życia i przeciągając się w posłaniu z naszej codziennie głębszej mądrości życiowej, pouśmiechajmy się do siebie po buddyjsku, ekumenicznie. I zadbajmy o to nasze wnętrze, pozbądźmy się toksyn każdego rodzaju. Poprzez właściwy oddech, ale i wszystkie inne skuteczne metody. I niekoniecznie tylko na święta! Bo Bóg rodzi się w nas codziennie.
Ale każdy pretekst jest dobry, żeby poświętować. Więc posprzątajmy pięknie (wszędzie), wystrójmy się (w końcu jesteśmy stworzeni na obraz i podobieństwo boże, nie można robić obciachu!) i uwierzmy w siebie (czyli w cuda). A potem możemy już odetchnąć!
No może ważne jest jeszcze, żeby w tym naszym wewnętrznym żłobie dość było dla Jezuska siana (uwaga! słoma jest dla dziecka za twarda - dobrze jest się jej pozbyć, choćby na ten święty czas!). I żeby ten wewnętrzny hałas choć trochę uciszyć, bo i śpiew Maryjny go nie ulula. I może spróbować odnaleźć w sobie, choćby na samym dnie, to wewnętrzne dziecko, które na co dzień samotnie tkwi gdzieś postawione do kąta naszej tożsamości. Dziecina będzie miała towarzystwo. Wesołych!