Mało zdolna szansonistka
Chyba jestem anormalna
Głosy słyszę w głowie swej
Krąży za mną jakaś tajna
Chuć o której mało wiem
Gdy co rano w lustro włażę
Ładnej buzi warto chcieć
Ona jęczy nie przesadzaj
Lepiej jest intelekt mieć
Więc wybiegam na ulicę
By wystawy wzrokiem gryźć
Ona piszczy nie przeliczaj
Zdrowie niech wystarczy ci
Kiedy topię ją w herbacie
Mam nadzieję pójdzie precz
Ona się od dna odbija
A ja w nim pogrążam się
Padam z nóg i Boga błagam
Winy odpuść a ją weź
Ona się zza drzwi wyłania
Mruga okiem cedzi śmiech
Chwytam nóż by podciął żyły
W myśli własny pada trup
Ona ryczy nie tragizuj
Lepiej flaszkę wódki kup
Moc
W tobie jest ja o tym wiem
Co noc
Zamykasz ją
By
Już nie mogła wyjść na świat
Co krok
Ośmieszasz ją
Marny los gdy nie wrzucisz w noc
Swych sił i zbyt nudnych dni
Lecz tylko żal ból i łzy
Musisz śmiać się czasowi w nos
By czas myślał że jest ktoś
Kto może cofnąć go
Kłam
Wyrzuć gwoździe z sztywnych ram
By ich
Nie złożył nikt
Graj
Wielkie role mądrych dam
Gdy czas
Suknie w bajki wsadź
Gryź
Każdą o miłości myśl
Jak sny
Szarpią ludzi złych
Krzycz
Z ostrych zdań ukręcaj bicz
By bić
Do pierwszej krwi
Marny los...
Ja byłam głupia jestem zła
Ze słabości drwię
Bo zamiast niej
Warto kpić kopać kląć i wyć
A proch
Obracać w pył
Marny los gdy nie wrzucisz w moc
Swych sił i zbyt nudnych dni
Lecz tylko żal ból i łzy
Musisz śmiać się czasowi w nos
By czas myślał że jest ktoś
Kto może cofnąć go
Musisz śmiać się do bólu z tych
Co myślą że bólu im
Nie może sprawić nikt
Oddam rękę z całą resztą
Bez reszty cała wydam się
Epikur znowu będzie wino pił
Sokrates strzeli sobie z bardzo bliska w siwy łeb
Nie szybko gala ta powstała
Mariażów chciałeś ty nie ja
Miraże nogą rozgniatałam
A na Porlnoy'a bóle pazur miałam i szeptałam
Nie nie nie...
Wiec zezwoliłam na łudzenie
Chagala welon trafił w gust
Przenosić już nie musisz nawet gór
A jeśli mnie zechcesz przenieść to przez własny próg
Strzeliły korki i obcasy
Wredne oddechy niańczą blat
Tort pali się a żądze szczerzą kły
Gdy zakręt w głowie wtedy mówię choć nie wierze wcale
Tak tak tak tak nie nie nie nie...
Oddałam rękę z tym co chciałeś
Bez reszty cała wydam się
Epikur znowu będzie wino pił
Sokrates strzeli sobie z bardzo bliska w siwy łeb
Na łóżku tańczę jak na stole
Lautrec z Bachusem cieszą się
Wiedzą że jeśli co pozwolę znów
Z nadmiaru szczęścia zechcesz strzelić sobie w młody łeb
Tak tak tak...
Oni ci wmówią że
Jesteś po prostu zła
Płaszcz tchórzem podszyty masz
By wiać
Oni założą że
Ciemnotą jesteś ty
Więc w masie zatopią cię
Jak nic
Oni przyłożą ci
Chłodem zimnych zdań
A nóż w plecy wbiją gdy
Nie tak
Pozwól że schowam cię
Szmaciana lalko tak
By oni szukali znów
Sto lat
Wypiję zdrowie co
Nam obu przyda się
Bo wiem tak dużo że
Aż grzech
Nie wstawaj kiedy kur
Biedakom daje znać
Wiesz bogaci po to są
By spać
Mało zdolne szansonistki
Wykroczenia trują dwa
Gąszcz braw je w pasie za silno ściska
A wizją bisów blady strach
Czy tego chcę czy nie
Dopadnie mnie
Gdy czyha wróg
Ja puszczam w ruch
Obsceniczny image
Pejsy na twarz
Koszerną wodę na gaz
Przez przypadki i osoby
Ja odmieniam kogo znam
Więc kler mnie nigdy nie zechce lubić
Mąż stanu szybko zmieni stan
Czy tego chcesz czy nie
Odmienię cię
Gdy czyha wróg...
To nie rzadkość umysł rzadki
Zmieniać komuś w płyny mózg
Więc kiedy zechcę to dręczę głosem
A jeśli nie to parą nóg
Czy tego chcesz czy nie
Pokochasz mnie
Gdy czyha wróg...
Problemów nigdy nie mam bo
Cierpienie nie jest w cenie
Skurczony mózg w okowach bzdur
Zasklepia się milczeniem
A ja tak bardzo mówić chcę
Że nikt mnie nie powstrzyma
Choć nie proście o to mnie
Ja stwarzam mikroklimat
Szepczecie nędza cnota jest
A cnota stoi złotem
Za uncję trzy dolary mam
I wiem co zrobię potem
Milczenie co na sprzedaż jest
Za uncję sprzedam drugą
To razem da dolarów sześć
I rozum na usługach
Więc wyznam rysy mam chwilowe
Bo bardzo lubię to w co gram
A jestem taki kolorowy
Gdyż nie posiadam białych plam
I zawsze mówię szybko szczerze
Co pcha mnie jak i gdzie
I w czarne koty nie uwierzę
I w horoskopy też
Wkładacie między wargi śmiech
Smucicie o ideałach
Nad wami sztandar w którym krew
Kochacie w niej umierać
A ja problemów nie mam bo
Cierpienie nie jest w cenie
Jedyne co polecam to
Ponowne narodzenie
Zbyt celnie na ciebie poluję
Więc dasz się ująć
A w zamian przez tors twój potoczę
Zamglone oczy
Pośladki drżą w ślad cosinusa
Byś dotknąć musiał
Nim zdążę dojść do jądra sprawy
Czeka cię zawał
Nie próbuj się bać
Kiedy cię pożeram
Gdy każę to też
Jeśli chcesz rozbieraj
Gdy zechcę to stój
Bo kiedy jak nie teraz
Zabieraj lub bierz
Nie wierzę byś miał czym zaskoczyć
Tym bardziej w nocy
Palcami szlifujesz swe ciało
Marzysz by chciało
Czy twoje dyszenie nad uchem
Oznacza skruchę
Więc zamknę cię teraz w klaserze
Mój ty frajerze
Nie próbuj się bać...
Gdy chciałbyś mnie znów prowokować
Mógłbyś żałować
Biodrami uniosę kuszenie
Na zatracenie
Do bólu zaczynasz być śmieszny
Bo zbyt bezpieczny
Każ sobie założyć obrożę albo poroże
Żyję bardzo blisko Wisły, czasem jest mi źle
Staje się to oczywiste, jeśli myśli się
Noszę buty od Syreny , od Próchnika płaszcz
Do poduszki włączam radio, tuż nad ranem
Trochę charczy, ale później mówi tak:
Tam gdzie głowy pełne whiskey, straszy cygar jeż
Żyje facet co się śmieje z siebie pewnie też
Ma pepegi rozdeptane, zabłocony płaszcz
Zjawia w knajpie, choć zamieć, tuż nad ranem
Na barmana palcem kiwa, mówi tak:
Niby wszystko jest all right
Oby to był film nie slajd
Nie lubię, gdy urywa się
Wtedy kiedy świat karuzeli wart
W sumie wszystko jest okej
Ale forsę zrobił Jack
Tu wpadłem, tutaj napić się
I posłuchać jak stary Murzyn gra
Więc odrywam od poduszki pogniecioną twarz
Nogi biegną mi przy łóżku w solo saksu takt
Pstrykam palcem na autobus, tramwaj dzwoni w mgle
Szukam knajpy tuż przed wschodem lub za rogiem
A tymczasem się wyłania polski jazz
Niby wszystko jest okej
Ale skończył się mój sen
A w knajpie zamiast paru piw, mleko dają mi
I zbyt polski dżem.
Gdy spotykam cię na swojej drodze
Od razu czuję że
Będziesz musiał słowem cos zmalować
Więc przerysujesz mnie
Nigdy ze mnie już nie wyjrzy herod
Ni sprytna famme fatale
Na karteczce odtąd będę dzieckiem
Którego skrzywdzić żal
Mały poeto jestem kobietą zatem
Nie musisz pisać że
Oczu irysy i nóg cyprysy zawsze
W obłęd wprawiają cię
Wypisujesz coś o warg słodyczy
I o pastelach rąk
Płodzisz znów kolejną anielicę
By polukrować ją
Czyżby ze mnie nie mógł wyjrzeć herod
Ni sprytna famme fatale
Na karteczce trzeba skreślić dziecko
Którego krzywdzić żal
Mały poeto jestem kobietą...
Zróbże ze mnie kogoś na kształt Marilyn
Blond loki buzia w ciup
Trupy kładzie wizerunek taki
A nie mamy puch
Mały poeto jestem kobietą...
Ty wilgotną dłonią bijesz każdy jęk
A śmiejesz się jeżeli mówię nie
Zakładasz że
Nie ja to ktoś
Ja wiem
Żart
Się kończy gdy dotykasz moich ud
I pieścisz słowa wykłamane z nut
Po których ja
Zrzucam co mam
Do dna
Jest
Zbyt blisko teraz ta granica ciał
Za którą kiedyś wszystko byś mi dał
Dynamit skór
I tango warg
Bez róż
On
Zjawia się nagle kiedy znikasz ty
I na kolanach zbiera chore łzy
Po których ty
Wyszedłeś gdy
Wstał świt
Już
Nie przychodź sam lecz tylko razem z nim
Całujcie stopy i pokażcie mi
Gdzie pulsu kres
I miłość co
Bez łez
od 1996 Sony Music
Rok wydania: 1989
Nagranie: Teatr STU, Jacek Mastykarz